Forum NWN World in the Shadow Strona Główna NWN World in the Shadow
Forum serwera World in the Shadow
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Kącik twórczy.
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum NWN World in the Shadow Strona Główna -> Offtop
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Eli_PL
Obywatel Acheron



Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 179
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: 22 Acacia Avenue

PostWysłany: Nie 18:11, 18 Mar 2007    Temat postu: Kącik twórczy.

Tyle przemocy i nienawiści, tyle zdrad i kłótni w świecie realnym i na serwerze, iż stwierdziłem, że w celu odprężenia moglibyście się podzielić swoją twórczością. Możecie w tym temacie:
- pokazać swój obraz, rysunek,
- popisać się opowiadaniem nie związanym z serwerem ani postacią,
- zapisać swój tekst piosenki,
- pochwalić się wierszem.

Mam taką proźbę. Jeżeli ktoś widział/słyszał waszą pracę, pochwalił, nagrodził, pochwalcie się tym. Tu nikt nikogo nie wyśmieje, to zakątek dla tych z wrażliwym sercem.
Pozdro.
Eli_pl



Więc ja pierwszy. Napisałem ten wiersz we środę na konkurs szkolny "Festiwal wyspy skarbów" i... wygrałem go. Dzięki temu wierszowi:

...:::Ona:::...

Ona. Wielu mężczyzn zapomina PRAWDZIWE
znaczenie tego słowa.

Ona. To nie piękne twarz i ciało. Pożądania
szał, żądza nieposkromiona.

Ona. To jej umysł i charakter mężczyzn powinny
usidlać, nie osłona.

Ona. Gdyż jej ciało nic nie znaczy. Respekt dla niej
za cierpliwość i otuchy słowa.

Ona. Kiedy kogoś chce ochronić, komuś pomóc,
każdą przeszkodę pokona.

Ona. Kiedy bardzo kogoś kocha, będzie trwała
Przy nim nawet, kiedy skona.

Ona, Ukochana, oblubiona. Koleżanka, narzeczona
Albo żona.

Ona. Szanuj wszystkie z ust jej słowa.
Może usłyszysz to jedno, ważne... KOCHAM


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ving
Pogromca Drako



Dołączył: 30 Kwi 2006
Posty: 563
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 19 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Nie 18:23, 18 Mar 2007    Temat postu:

O qrde... przez ostatnie dni miałem pare niespodzianek... a tutaj kolejna i to całkiem spora.

Nie posądzałbym Cie Eli o takie talenty Wink

Tylko to ze skona... jakieś takie... troche mi sie nie podoba Smile Ale tak ogólnie całkiem fajne, w kazdym razie ja czegoś takiego bym w życiu nie napisał Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Justyna
Administrator



Dołączył: 30 Gru 2006
Posty: 687
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Katowice

PostWysłany: Pon 15:58, 19 Mar 2007    Temat postu:

Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze, w morzu kołek,
a na kołku był wierzchołek. Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze,
w morzu kołek,
a na kołku
był wierzchołek.
Na wierzchołku
siedział zając
i nogami przebierając
śpiewał tak: Było morze,

w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:
Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze, w morzu kołek,
a na kołku był wierzchołek. Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze,
w morzu kołek,
a na kołku
był wierzchołek.
Na wierzchołku
siedział zając
i nogami przebierając
śpiewał tak: Było morze,

w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:
Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze, w morzu kołek,
a na kołku był wierzchołek. Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze,
w morzu kołek,
a na kołku
był wierzchołek.
Na wierzchołku
siedział zając
i nogami przebierając
śpiewał tak: Było morze,

w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:
Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze, w morzu kołek,
a na kołku był wierzchołek. Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze,
w morzu kołek,
a na kołku
był wierzchołek.
Na wierzchołku
siedział zając
i nogami przebierając
śpiewał tak: Było morze,

w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:
Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze, w morzu kołek,
a na kołku był wierzchołek. Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze,
w morzu kołek,
a na kołku
był wierzchołek.
Na wierzchołku
siedział zając
i nogami przebierając
śpiewał tak: Było morze,

w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając śpiewał tak:

Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek.
Na wierzchołku siedział zając
i nogami przebierając zgadnijcie, co robił Smile


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Justyna dnia Czw 8:19, 21 Cze 2007, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Eli_PL
Obywatel Acheron



Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 179
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: 22 Acacia Avenue

PostWysłany: Pon 16:14, 19 Mar 2007    Temat postu:

Może i w kategorii "Wiersze" jestem niedościgniony, ale w konkursie literackim pod względem Opowiadań z Justą nie odważyłbym się nawet konkurować. Brawo.

Ehh, Ving. Ty wiele rzeczy o mnie nie wiesz i powiem ci szczerze, że wcale mnie nie znasz.... Znasz tylko pozoranta z serwera. Może i jest sporo rzeczy podobnych, np chęć pomagania innym itp. Ale wewnątrz jestem zupełnie innym człowiekiem i sądze, że tylko Bóg wie, jaki ja jestem naprawdę...

Dobra, dość o mnie, dawać następne pokłady twórczości, ale już! Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Justyna
Administrator



Dołączył: 30 Gru 2006
Posty: 687
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Katowice

PostWysłany: Śro 14:50, 21 Mar 2007    Temat postu:

Julia

Zwichrzonym krokiem się pojawiła
uśmiechniętym spojrzeniem zasiała
Szybko kiełkujące drzewo

Rozum srebrem myśli spowiła
Jak urokiem zaczarowała
Tajemnicą prostą jak niebo

Dąb silny jak serce
pochłonął je korzeniami
by nigdy nie uwolnić

Tańcząc wśród szumu głosów
Wirując z marzeniami
Rozbłysła wokół
By nigdy nie gasnąć.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ving
Pogromca Drako



Dołączył: 30 Kwi 2006
Posty: 563
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 19 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 16:01, 21 Mar 2007    Temat postu:

Justyna napisał:
Julia

Zwichrzonym krokiem się pojawiła
uśmiechniętym spojrzeniem zasiała
Szybko kiełkujące drzewo

Rozum srebrem myśli spowiła
Jak urokiem zaczarowała
Tajemnicą prostą jak niebo

Dąb silny jak serce
pochłonął je korzeniami
by nigdy nie uwolnić

Tańcząc wśród szumu głosów
Wirując z marzeniami
Rozbłysła wokół
By nigdy nie gasnąć.


Nie byłbym soba gdybym sie nie przyczepił Wink

"Zwichrzonym krokiem" - znaczy jakim?

"Tajemnicą prostą jak niebo" - dziwne porównanie, od kiedy niebo jest proste?

"pochłonął je korzeniami " - w sensie pochłonął te myśli którymi spowiła rozum?

Nie mam zielonego pojecia o czym mówi ten wiersz Wink

Eli_PL napisał:
Ehh, Ving. Ty wiele rzeczy o mnie nie wiesz i powiem ci szczerze, że wcale mnie nie znasz


A ja nigdy (chyba) nie twierdziłem że Cie znam Wink Tak po samej grze na serwie ciężko. Znam osobe która gra na serwie. Kiedyś bardzo irytującego dzieciaka (chyba że moja pamiec zawodzi i mi sie z kimś mylisz ;P), widać jednak niektórzy z tego wyrastają Wink

Co do twórczości to mógłbym wam pokazać wczorajsze obliczenie całki z (ln x / x^3)dx Wink ale nie sądze aby was taka twórczość interesowała Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Eli_PL
Obywatel Acheron



Dołączył: 01 Maj 2006
Posty: 179
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: 22 Acacia Avenue

PostWysłany: Czw 13:29, 22 Mar 2007    Temat postu:

Taaak, ludzie się zmieniają. Niektórzy nie zdają sobie sprawy, jak bardzo... I to najczęściej na złe. A tak wracając do tematu.

Justaa, do opowiadań masz talent. Wiersz też ładnie napisany, ale rada doświadczonego (jak cholera Very Happy) wierszoklety: Może się mylę, ale wiersz pisany jest jakby z przymusu, przynajmniej odnosze takie wrażenie. Pisz wiersz kiedy będzie ci źle albo będziesz przepełniona radością, kiedy będą w tobie emocje, których nie można uwolnić w żaden inny sposób... tylko wtedy go pisz bo tylko wtedy ma on sens.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ving
Pogromca Drako



Dołączył: 30 Kwi 2006
Posty: 563
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 19 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Czw 18:22, 22 Mar 2007    Temat postu:

Eli_PL napisał:
Taaak, ludzie się zmieniają. Niektórzy nie zdają sobie sprawy, jak bardzo... I to najczęściej na złe.


E tam, bez urazy ale chrzaaanisz Wink Świat nie jest taki zły jak Ci sie wydaje Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Justyna
Administrator



Dołączył: 30 Gru 2006
Posty: 687
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Katowice

PostWysłany: Pią 0:46, 23 Mar 2007    Temat postu:

O. Eli zgadł (prawie Wink)

Poniżej jest tekst tak dłuuuugi, że pewnie nikomu się nie zechce go czytać SmileSmile


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Justyna dnia Nie 11:01, 25 Mar 2007, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Justyna
Administrator



Dołączył: 30 Gru 2006
Posty: 687
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Katowice

PostWysłany: Nie 9:11, 25 Mar 2007    Temat postu:

Neela spojrzała w lustro. Zaklęcie podtrzymujące idealnie czarny kolor jej włosów utrzymywało się bezustannie. Nawet praca przy wielkich dawkach magicznej energii, takich jak te potrzebne do zaklęcia Akceleracji Konkobina nie rozpraszały jej na tyle, by włosy nadal były kruczoczarne. Neela nienawidziła swojego prawdziwego koloru włosów. Chociaż dzisiaj, kiedy była już uznaną czarodziejką w Szkarłatnym Imperium i prowincjach nie powinna się tym przejmować, to jednak maniera nie pozwalała jej zaprzestać podtrzymywania tej niewielkiej iluzji. Poprawiła jeszcze złoty płaszcz, który opinał jej ramiona. Była do niego bardzo przywiązana. Był ‘prezentem’ od jej nauczycielki.
Odwróciła się do gościa. Na wielkim fotelu siedział gubernator Tsochech, niski i niezbyt dobrze zbudowany mężczyzna. Miał, jak wszyscy ludzie z Kent, ciemne włosy i niedużą bródkę, która na jego okrągłej twarzy wyglądała po prostu komicznie.
Właściwie Neela skończyła już z nim rozmawiać i nie potrzebowała go więcej. Miała teraz podać trunki, ale tak naprawdę wcale nie miała ochoty na towarzystwo Tsochecha. Jego zwyczaj, by bekać po każdym kęsie spożytej potrawy był co najmniej odrażający. Dlatego postanowiła. Wykonała gest lewą dłonią i wymówiła krótką inkantację. Tsochech niczego się nie spodziewał, tym lepiej.
Strefa Teleportacji Baluka była zaklęciem wymagającym niewielkiej energii, a pozwalającym na przemieszczanie przedmiotów na niesamowite odległości. Jedynym wadliwym efektem była jego losowość. Właściwie na co dzień była to jego wielka wada, gdyż po wejściu w strefę można było pojawiać się nawet do sześciuset mil od punktu startowego i to w zupełnie losowym miejscu. Baluk zrobił jednak wiele, by jego zaklęcie było w pełni bezpieczne. Nigdy nie wyrzucało kogoś w skałę ani na ścianę, nie zakopywało pod ziemią ani nie zawieszało dwieście mil nad nią. Czasem tylko umieszczało ofiary tuż nad powierzchnią wody, niezależnie od głębokości. Nie można mieć wszystkiego. Sfera Miała też dziwny zwyczaj na unoszenie się jakiś czas po rzuceniu do samoistnego rozproszenia.
Niebieski błysk światła rozjaśnił zdziwione oblicze Tsochecha i po chwili sam gubernator zniknął we wnętrzu błękitnej sfery, która jak bańka mydlana zaczęła unosić się w powietrze.
Wtedy rozległo się pukanie.
Neela była zaskoczona. Kto śmiał odwiedzać ją po oficjalnych godzinach audiencji?
- Pani? Czy Gubernator Tsochech już wyszedł? - usłyszałą obcy głos.
- Tak. – Neela przez sekundę pomyślała. Ze swoich źródeł otrzymała ostatnio raport o przygotowaniach do zamachu na ‘ważną osobę’ w pałacu. Była odpowiedzialna za rodzinę władającą Szkarłatnym Imperium. Ale przez chwilę rozważała możliwość, że zamachowcy mogliby chcieć skrzywdzić ją osobiście. Miała wielu wrogów, ale od dawna nie dopuszczała do siebie myśli o tym, ze któryś z nich mógłby zaatakować ją bezpośrednio.
- A co się stało? – Zapytała. Nawet gdyby chcieli jej coś zrobić, tym lepiej. Nie musiałaby ich szukać, przyszliby do niej sami. A mało kto w tym imperium mógł dać jej radę. Tylko na wszelki wypadek zawiesiła na ramieniu i otwarła torbę. Magiczne instrumenty były pod ręką.
- Mogę wejść? – zapytał głos zza drzwi. Nie rozpoznała go, ale postanowiła zaryzykować – niewiele rzeczy w stolicy mogło się jej przeciwstawić.
- Wejdź.
Kiedy powiedziała to słowo, stało się kilka rzeczy naraz. Najpierw ktoś popchnął klamkę, a ktoś za nim poruszył silnie aurami magii. Osobę, która weszła spowijała mgiełka iluzji. Normalny człowiek nie miał szans na spostrzeżenie tego, ale wyćwiczone oko Neel’i zobaczyło to bez problemu. Nawet nie unosząc dłoni rozproszyła urok.
I to był jej największy błąd. Wielki obłok ognia przeszył ciało ukrytego w cieniu magii sługi i pomknął prosto w jej stronę.
Neela rozpoznała zaklęcie i wiedziała już, że nie zdąży go rozproszyć ani mu uciec. Iskra Alhanazarra ścigała swoje ofiary aż pochłonęła je w całości. Można ją było oszukać tylko w jeden sposób. To w końcu Neela odkryła ten sposób - jej pierwszej się to udało. Ale potrzebny był czas.
Rozpadająca się Strefa Teleportacji Baluka zamigotała w kącie pokoju. Neela podjęła błyskawiczną decyzję i skoczyła w błękit.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Justyna
Administrator



Dołączył: 30 Gru 2006
Posty: 687
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Katowice

PostWysłany: Nie 9:21, 25 Mar 2007    Temat postu:

Podczas wojen z orkami z Alamhad Megweden nie potrzebowało wsparcia. Hedeard z Megweden, zwany Rycerzem Z Megweden, król i wielki wódz przez osiem miesięcy inwazji prowadził zwycięskie kampanie przeciw orkom. To dzięki niemu większość z nich wracała do Alamhad, na pustynne równiny, które w Megweden znane były tylko z opowieści.
Ale tym zwycięstwom miało stać się zadość. Kiedy ostatnie plemię orków, klan Khali, fanatycznych wojowników, który nigdy nie przestają walczyć, zaplanowało swój ostatni atak, Hedeard musiał wracać do stolicy by być przy porodzie, gdyż jego żona jeszcze przed najazdem byłą brzemienna. Zabrał więc swoich najlepszych żołnierzy i przez Chmurowe Grzbiety wracał do Miasta Megweden.
Ale tam jego nowi wrogowie już zgotowali mu śmierć. Zamachowcy, przebiegli zabójcy, zgładzili wielkiego króla, żaden jednak nie przeżył by się tym chełpić, gdyż na miejscu król pokonał wszystkich.
Thornvald, niewielkie państwo, sąsiad na północy Megweden, ni stąd ni zowąd wyruszył na Megweden i wtedy Jadreden, piękne miasto, przestało istnieć. Z całą armią Megweden uwikłaną w wojnę na wschodzie Megweden było bezbronne. Wtedy też do królowej przybył poseł Valigoru by złożyć jej propozycję przymierza. W zamian za wsparcie i dostęp Królowa miała stać się wasalem Valigoru, a każdy jej następca miał składać władcom Valigoru hołd. Królowa nie chciała przyjmować tej oferty, ale widząc, jak silne jeszcze przed chwilą państwo zostało podstępnie zmiażdżone, musiała się zgodzić. Na wieść o przymierzu wojska Thornwaldu zawróciły. Przyszła zima i Chmurowe Grzbiety stały się nieosiągalne. W tym czasie Królowa powiła dwóch synów. Choć byli bliźniakami, nie byli podobni. Pierwszemu nadała imię Berthel, po wielkim królu Megweden, ojcu Hedearda, drugiemu nadała imię Alhay, po swoim ojcu, władcy Aliken, państwa daleko na południu.
Dopiero na wiosnę gdy Chmurowe szczyty przepuściły wojska Megweden na powrót do miasta, dotarła tam też wieść o śmierci króla.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Justyna dnia Nie 9:44, 25 Mar 2007, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Justyna
Administrator



Dołączył: 30 Gru 2006
Posty: 687
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Katowice

PostWysłany: Nie 9:22, 25 Mar 2007    Temat postu:

Wrzosowiska falowały delikatnie na wietrze, purpurowe kłosy przesuwały się sporadycznie mrugając zielenią. Wrzosy kwitły wzdłuż całej drogi, w dół zbocza aż do odległej krawędzi lasu. Jasne i ciemne plamy chmur przesuwały się po roztańczonym wrzosowisku. Pośród wrzosów jeden tylko nieruchomy jeździec wpatrywał się w dal. Nad lasem, jakieś cztery mile od polany pełnej wrzosów, chylił się słup dymu czarnego jak smoła. Na twarzy jeźdźca było widać niepokój.
Spiął konia i zawrócił powoli. Kiedy już znalazł się z powrotem na drodze zatrzymał się i nadal obserwował dym. Czekał.
Gdyby ktoś go teraz spotkał, z ukrycia mu się przyglądał, musiałby powiedzieć, że to imponujący człowiek. Nie był potężnie zbudowany, choć na pewno nie był chucherkiem, ale było coś w jego postawie co sprawiało, że człowiek zastanawiał się dwa razy zanim próbował coś powiedzieć albo zrobić w jego towarzystwie.
Nie wyglądał na szlachcica. Miał dosyć pospolitą twarz, szare oczy i niewielkie usta. Włosy miał przystrzyżone krótko, czarne. Ubiór świadczył, że jest podróżnikiem, wojownikiem może. Skóra i miecz. Nóż za pasem. Nie był żołnierzem w niczyjej armii. Był wolnym strzelcem. Może awanturnikiem, choć w tej chwili, kiedy spokojnie obserwował niebo nad lasem słowo ‘awanturnik’ nie wydawało się na miejscu.
Gdzieś w lesie rozlegał się coraz głośniejszy gwar. Konie i ludzie.
Mężczyzna odwrócił się. To na nich czekał.
Zza drzew wysunął się jeden jeździec, zostawiając resztę w ukryciu. Kobieta przyspieszyła widząc czekającego.
- Ile razy mam panience powtarzać, żeby panienka jechała w powozie. – powiedział Mężczyzna nie spoglądając nawet na młodą.
- Ile razy mam mówić, że nie jestem żadną panienką! – oburzyła się dziewczyna. Spojrzała w niebo nad lasem – Co się tam dzieje?
- Nie wiem. – Odparł. – Ale to na naszej drodze. Pojadę sprawdzić. Zrobicie popas. – spojrzał na dziewczynę i ruszył na spotkanie reszty konwoju. Dziewczyna pojechała za nim.
Konwój składał się z brązowego powozu, dwóch wozów z namiotami i kilkunastu ludzi obstawy konno i kilkudziesięciu piechotą w wozach
- Panie Gross. Popas. – krzyknął mężczyzna.
- Co się stało panie Gawron? – zapytał z siodła starszy jegomość.
- Coś się pali na drodze. Jakieś pięć mil przed nami. Pojadę sprawdzić. Bądźcie gotowi do wyjazdu za godzinę.
- Dobrze. Korbal! Najdź jakieś miejsce! Popas!
- Popas! – ktoś krzyknął.
- Cicho. Panowie – powiedział mężczyzna nazwany Gawronem. – Ta okolica roi się od Swaa’tei. Jest was dużo i samotne Swaa’tei nie podejdzie, ale jak ich będzie kilka, mogą się tu zwalić.
Ludzie ucichli. Zaczęli rozkładać jakiś prowizoryczny powóz.
- Nieźle, jak na najemnika, którego znają od sześciu dni. – spuentowała dziewczyna. – Nie zapominaj, że jesteś tylko przewodnikiem. Dowodzenie zostaw Grossowi.
- Dzisiaj czeka nas jeszcze osiem godzin podróży. Jeśli panienka chce jechać konno, radzę się zdrzemnąć przez tę godzinkę. – To mówiąc ruszył w dół drogi.
Dziewczyna patrzyła na jego oddalające się plecy dopóki nie zniknął za drzewami i odgłos kopyt jego kopyt nie umilkł zupełnie. Za takie zniewagi już dawno mogła go kazać wychłostać. I zrobiłaby to na pewno.

Las nie płonął w tym miejscu. To nie był pożar, a przynajmniej nie taki, jakie Gawron zwykł widywać. Pożary na ogół nie zdarzały się późną jesienią. Ale nie, to nie był pożar.
Drzewa na dwieście stóp od tego miejsca były przewrócone. Te najdalsze tylko się pochyliły, te najbliższe zostały rozłupane na drzazgi. A siedem – osiem stóp wokół nie ostało się nic, a krąg o średnicy trzech stóp dymił intensywnie, choć wcale nie było tam widać ognia.
Obszedł słup dymu wokół kilkakrotnie. O dziwo wokół nie pachniało pogorzeliskiem. To był zapach sadzy, kurzu może.
Jedno było pewne – to się nie stało samo z siebie. Coś wybuchło w tym miejscu, a nic nie wybucha samo z siebie w naturze. Wytłumaczenie było jedno – Magia.
O jego rodzinie przepowiedziano dawno temu, że magia przyniesie jej zgubę. Ale Gawron od dawna już robił wszystko na przekór wskazówkom, którymi od wieków kierowała się jego rodzina.
Obszedł słup dymu jeszcze raz. Dymu było coraz mniej, ale wciąż był gęsty jak smoła. Coś w środku musiało tak dymić. Wyjął z juków chustę, złożył kilkakrotnie i zawiązał wokół ust i nosa. Podszedł do dymiącego punktu. Schylił się.
Jeśli to magia, skórzane rękawice niewiele pomogą. Wyciągnął rękę w czerń. Nic się nie stało. Pomachał dłońmi nad dymiącym miejscem. Jego ręce nie natrafiły na żadną przeszkodę. Usiadł na ziemi i zaczął szukać w dymie czegoś co tam leżało. Najpierw złapał jakiś materiał. Lekki i delikatny, prawie go nie poczuł. Potem znalazł dłoń.


- I co, panie Gawron? – zapytał Gross z daleka. Potem przyjrzał się konnemu uważniej.- A to kto?
- Ranna osoba w potrzebie. Trzeba będzie pojechać do Jaknack.
Gross spojrzał zdziwiony.
- Nie wiem... Nie wiem, czy panienka się zgodzi.
- Dlaczego miałaby się nie zgodzić? Gross. Bądź rozsądny, przecież nie zostawisz w kogoś na pewną śmierć tylko z powodu rozkazu tej smarkuli.
- Tak się składa, że właśnie tak zrobi! – Krzyknęła rzeczona smarkula – Kto to jest? – zapytała nie kryjąc wściekłości.
Gawron odwinął rąbek swojego płaszcza ukazując twarz wiezionej kobiety. Miała zamknięte oczy, czoło brudne od sadzy i płomieniście rude włosy.
- Nie wygląda na ranną. – szybko powiedziała Teri.
- Ma poparzone nogi. Nie można jej dobudzić.– powiedział szeptem Gawron.
Teri spojrzała prosto w oczy Gawrona. Jej oczy lśniły.
- Słuchaj Teri... – zaczął Gawron, ale dziewczyna mu przerwała.
- Niech jedzie. Wrzuć ją do wozu żołnierzy. – Teri odwróciła się i odeszła. A właściwie schowała się za powozem.
Gawron spojrzała na Grossa. Starszy kapitan nie był wcale zadowolony. Gawron delikatnie zsiadł z konia. Położył ranną na trawie.
- Teri. – powiedział powoli, scierając łzę, która już chciała się stoczyć po policzku dziewczyny. – Nie chciałem cię obrazić.
Dziewczyna spojrzała na niego. I szybko przycisnęła usta do jego ust. Stała tak przez chwilę, ale Gawron się nie ruszał. Podniosła oczy na niego i uderzyła go pięścią w pierś.
- Potrzebuję, żeby jechała powozem. Nie ma skrawka odzieży poza płaszczem. Chyba, że użyczysz jej swojej. – powiedział cicho gawron.
- Odejdź przewodniku. – wyszeptała dziewczyna.
- Kiedy się ocknie na pewno będzie wdzięczną.
- Idź sobie! – powiedziała znacznie głośniej
- Teri! – powiedział głośno gawron. Kilku żołnierzy już przyglądało się całej scenie. Nie b6ło tajemnicą, że młoda panienka ma oko na nowego przewodnika. Ale wszystkim Gawron wydawał się człowiekiem na poziomie. – Nie pozwól, żebym musiał myśleć, że nie masz serca. – powiedział o ton ciszej.
Teri spojrzała na niego zakłopotana.
- Nie dam jej. Mojej. Niech jedzie powozem.
- Jesteś wspaniałomyślna. – uśmiechnął się Gawron. Dziewczyna przyglądała mu się przez chwilę. Na jej twarzy grały tysiące emocji.
- Ale ona mi zapłaci!- powiedziała i wyrwała się. Wskoczyła na konia i ruszyła przed siebie. Bardzo nierozsądnie.
Gawron przez chwilę patrzył, jak odjeżdża szybko. Skinął na żołnierza.
- Jedźcie za nią. Swaa’tei. – powiedział i nie musiał powtarzać. Trzech żołnierzy zerwało się i dopadło koni.
Gawron przeszedł przez obóz i zaniósł znalezioną kobietę do powozu razem z zapasowymi kocami z juków. Ułożył ją na siedzisku. Jego koszula i kilka szmat zawiniętych wokół bioder nie było idealnym strojem. Do tego prowizoryczne opatrunki wokół nóg. Nie zapomniał polać oparzeń wodą. Z braku bandaży użył chust. To co teraz miała na sobie było zdecydowanie lepsze od srebrzystego płaszcza w którym ją znalazł.
Tylko dlaczego wcale nie był tego pewien? Zawinięta w cieniutki płaszcz, który wyglądał tak jakby można go było rwać w palcach, kobieta przeżyła wybuch, który przewrócił połową lasu, a pod nią samą wyłupał krater głęboki na stopę.
Gawron wyjął płaszcz z torby. Miękka tkanina dała się zgnieść tak, że mieściła się w jego dłoni. Ot, pelerynka, nie płaszcz. A nie ma nawet śladu sadzy. Złota z wierzchu, srebrem podszyta.
- Ruszamy! – ktoś na zewnątrz krzyknął. Gawron wstał i wyskoczył z powozu. Poszedł po konia.
- Panie Gawron.
- Słucham, panie Gross.
- Słyszałem. Co pan jej powiedział. Dobrze pan zrobił. Ale...
- Nie powinna była sama wyjeżdżać z obozu. – powiedział Gawron i pobiegł do konia. Konwój już ruszył.

Żołnierze jechali razem z Teri, ale dziewczyna nie chciała dać się przekonać do powrotu do obozu. Gawron popędził konia w tym kierunku. Kiedy już zrównał z żołnierzami, dał im znak, że mają się cofnąć i podjechał do Teri.
Dziewczyna wyglądała na nadąsaną. Płakała, chociaż starała się to ukryć.
- Chodź. Wracamy do obozu. – powiedział.
Milczała.
- Wiesz, że zachowujesz się teraz jak taka mała dziewczynka – zaczął mówić z uśmiechem – Naprawdę.
- Nie.
- Pomyśl. Brakuje jeszcze, żebyś tupała butem. – Uśmiechnął się. Wyciągnął chustę i podał jej. Wzięła.
- To strasznie głupie, co teraz zrobiłaś. Wiesz o tym.
- Nie powinnaś była tak uciekać. Tych trzech żołnierzy nie pomogłoby wiele, gdyby jakieś zabłąkane Swaa’tei...
- Swaa’tei, Szmatej Przez całą drogę nie spotkaliśmy żadnego.
- Bo się boją, że się na nie obrazisz. To dlatego.
Dziewczyna spojrzała na niego jakby mówił serio. Gawron śmiał się, a dziewczyna też nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Tak lepiej. Wracamy?
- Dlaczego? Jesteśmy sami.
- Nie. – powiedział Gawron. – żołnierze są za drzewami. Kazałem im czekać. Też nie przyjechałem tu sam. Swaa’tei.
- Czy ja jestem jakaś zła? – zapytała nagle Teri. – Co ona ma czego ja nie mam.
Gawron przez chwilę się zastanawiał, jakby chciał do końca zrozumieć pytanie. W swoim życiu rozmawiał już z wieoma kobietami, ale i tak nigdy nie wiedział, czym go zaskoczą. A ciągle zaskakiwały.
- To nie tak. Po prostu jesteś młoda. Sama nie wiesz, czego chcesz. A tamta kobieta, w ogóle jej nie znam. Nie można oszaleć od patrzenia na kogoś.
- Można. Ja... – Teri urwała patrząc przewodnikowi prosto w oczy.
- Nie, Teri. Wydaje ci się tylko.
- Ale...
- Jesteś naprawdę urocza, ale ja jestem już stary dziad i nic z tego nie będzie. – powiedział stanowczo Gawron i skończył rozmowę. Zawrócił, a Teri pojechała za nim.


- Jeśli przed południem miniemy most na Hokus to do wieczora powinniśmy być poza Eggesin. – Powiedział Gawron.
- Ale chciał pan zjechać do lecznicy. Nie wiem, czy powinniśmy nadkładać drogi.
Gawron pomyślał przez chwilę.
- Jeśli się nie obudzi, to na noc będziemy w Jaknack i tam się zatrzymamy.
- Oj, panie Gawron. To nam podróż przedłuży o cały dzień.
- Wiem. Ale i tak zyskaliście dwa dni mijając Nander. Nie mówiąc o pieniądzach za przeprawę w dole Hokus.
Gross musiał się zgodzić ze słowami przewodnika. Jak zawsze.
- W takim razie pojadę się rozejrzeć. Za jakąś godzinę przejedziecie obok drogowskazu. Na przełęcz. Druga droga prowadzi do wioski. Zabieram ze sobą kilku żołnierzy. Zabierzemy do juków trochę zapasów. Moje rzeczy są w powozie.
- Zatem do zobaczenia.
Gawron wyforsował się do przodu, gdzie już czekali żołnierze, a potem odjechał na przód razem z nimi.

- Panie Gawron. – jeden z żołnierzy, Jocob, zapytał przewodnika. – A dlaczego mówią na pana Gawron?
- Czy to dlatego, że jest pan jak nocne zwierze, niebezpieczny i w ogóle? – zapytał z tyłu jeszcze inny. To był Bastian, najmłodszy z grupy. Gawron uśmiechnął się tylko.
- Nie. Sam to wymyśliłem.
Żołnierze słuchali.
- Przyszedł czas, że nie chciałem używać mojego prawdziwego imienia i przedstawić się inaczej. A kiedy mnie zapytano o imię, powiedziałem, co mi ślina na język przyniosła. Na niebie było kilka gawronów i to dlatego. Po prostu.
Zapadłą cisza. Było jasne, że skoro wybrał inne imię, to nie ma po co pytać o poprzednie. Bastian wyglądał przy tym na najbardziej zawiedzionego.
Drogowskaz minęli jakiś czas temu, ale wioski nie było jakoś widać.
Nagle Gawron też się zdenerwował.
- Tarcze w pogotowiu panowie – rzucił do żołnierzy. – Szyk. – dodał. Podczas podróży opowiedział im parę rzeczy o wojnie i walce w starciu. Jako, że wcześniej pełnili rolę gwardii pałacowej, nie mieli okazji zbyt często walczyć. A Gawron zaskakująco dużo jak na przewodnika wiedział o rzemiośle wojennym.
Zza drzew wyłoniła się sterta desek zarośniętych mchem. Kiedyś to może była chałupa, ale przynajmniej przez całe lato zarastała mchem. Cała wioska wyglądała podobnie. Nie było tu też żadnych ludzi.
- Wracamy.- powiedział Gawron. – Swaa’tei mają w pobliżu kryjówkę.
Żołnierze zadrżeli na tę wiadomość i zaczęli rozglądać się wokół nerwowo. Zawrócili w szyku objechawszy wioskę dookoła i wrócili na drogę. Minęli w pędzie drogowskaz i pomknęli do konwoju. Rozległ się wysoki ryk, jakby chór głosów z piekła znalazł jakieś ujście na świat.
- Obudziliśmy je. – powiedział Gawron.
- Ale jak to się stało?
- Moja wina. – Gawron zaryzykował rzut okiem w tył. – Będą nas gonić. Zniszczyły wieś a potem spały całe lato. A wieś była na nie przygotowana. Byłem tu rok temu. Nie patrzcie w tył.
Bastian spojrzał w tył.
- Gonią nas trzy! – krzyknął w panice i popędził konia wyprzedzając przewodnika.
- Bastian, przekaż Grossowi co się dzieje. My je trochę spowolnimy. Niech znajdzie dużą polanę po drodze. Wiesz o czym mówię?
Bartłomiej nie odpowiadał.
- Kristo! Jedź z nim. I nie spieprzcie tego. Od was zależy, czy wyjdziemy z tego żywi.
Kristo ruszył szybciej za Bastianem.
Swaa’tei nie były tak szybkie jak konie. Ale sześciu ludzi nie mogło walczyć z trzema Swaa’tei. Tylko w legendzie o którymśtam królu pisało, jak król i jego pięciu zaufanych gwardzistów pokonało Swaa’tei, które zaatakowało ich w nocy.
- Panowie, nie ma się co martwić. Już to robiłem wcześniej. – powiedział spokojnie Gawron.
Żołnierze słuchali nie zwalniając.
- Stop. – mówił Gawron – wolniej. Są daleko z tyłu. Teraz tam wrócimy. Załatwimy jedno.
Żołnierze słuchali kiwając głowami. Nie wyglądali na przekonanych.
- Jacob i Gron, macie najszybsze konie. Pojedziecie bokiem w tamtym szerszym miejscu. Musicie odciągnąć dwa z nich. Cios, góra dwa i uciekajcie. Mają was gonić. Nie dogonią.
Jacob i Gron kiwnęli głowami. Zrozumieli, że mają podjechać na ramię do wielkiej czarnej bestii i zadać jej ranę. Czyste szaleństwo.
- Wy trzej pojedziecie ze mną. Musimy wpaść wszyscy na to Swaa’tei i je przewrócić. Leżące Swaa’tei jest bezbronne. Zrozumiano?
- Tak. – powiedzieli wszyscy.
- No to do roboty. Czekajcie na mój sygnał. Na ‘HOP’ skaczecie.
Zawrócili i powoli wracali.
- Jacob, Gron. Potem musicie wracać. Będziemy potrzebować koni. Jeśli wam się nie uda ich odciągnąć, jedźcie aż wyjedziecie z lasu, potem na południe. Znajdziecie ścieżkę, którą wrócicie do konwoju.
- Nie ma się co bać. Wystarczy, że je przewrócimy. Jasne? – Z dali dało się słyszeć odgłosy – Nie bójcie się. Konie wyczują wasz strach i uciekną. A to przecież wielkie głupie Swaa’tei. One często popełniają błędy.
- Chyba idą. – powiedział jeden z żołnierzy nie kryjąc przerażenia
- Spokojnie Jacob. Masz najprostsze zadanie.
Swaa’tei pojawiły się na drodze. Szły ramię w ramię. Siedem stóp wzrostu, barczyste, czarne, jakby ulepione z odchodów Ho, ale mniej śmierdzące.
- Jacob, Gron naprzód! – ryknął Gawron.
- Mamo! – wyszeptał Jacob. Obaj ruszyli. Pędzili środkiem drogi, potem nagle rozdzielili się i mknęli krawędzią. Obnażyli miecze. Grun dojechał pierwszy. Ciął Swaa’tei po głowie. Potwór rzucił się na niego. Koń zaczął uciekać. Swaa’tei pobiegło za nim. Wtedy z prawej wpadł Jacob. Swaa’tei wyciągnęło dłonie próbując chwycić konia. Zwierzę wstało na tylnie kopyta i wierzgnęło. Jacob zupełnie stracił kontrolę i jego wierzchowiec zaczął wracać z powrotem, zniknąwszy w lesie.
- Jak masz na imię, żołnierzu? – zapytał Gawron.
- Hrun.
- Ja i Hrun bierzemy tego większego. – wskazał mieczem przewodnik. – Wy dwaj... Naprzód!
I ruszyli. Łeb w łeb. Swa’tei biegły na nich, a oni na Swaa’tei. Wszyscy mieli ten sam szum w uszach. Na głośne ‘hop’ wszyscy poderwali konie do skoku i zaskoczone swaa’tei nagle zasłoniły się rękoma. Kopyta padły na czarną błotnistą skórę potworów.
Gawron zeskoczył z konia widząc jak mniejszy swaa’tei pada na ziemię.
Większy stwór złapał konia Hruna i teraz miażdżył zwierzę. Gawron wbił miecz po klingę w szyję Swaa’tei przyszpilając monstrum do ziemi. Pozostali dwaj żołnierze którym udało się powalić potwora wykonali nawrót.
- Hrun! – zawołał Gawron. Żołnierz spojrzał we wskazanym kierunku i uskoczył zanim dwa konie wbiły wielkiego Swaa’tei w miejsce, gdzie przed chwilą stał. Swaa’tei podnosił się już, kiedy Miecz Hruna rozrąbał mu czaszkę na czole. Potwór jednak tylko na chwilę się osunął i po chwili znów zaczął wstawać. Ręką sięgnął po Gawrona. Ten uskoczył szybko i zaczął biec po miecz Jacoba. Hrun skoczył na potwora z tyłu i wbił swój miecz w szyję bestii. Ostrze utknęło, ale bestia nie padała.
- Hrun, uciekaj!!! – ryknął Gawron. Żołnierz posłuchał od razu. Swaa’tei przez chwilę stało zdezorientowane, jakby nie wiedziało kogo gonić. W końcu wybrało Gawrona, który już czekał z mieczem Jacoba.
Nagle sam Jacob wrócił na pole bitwy i wpadł na Swaa’tei. Jego koń zatrzymał się na potworze. Był za lekki, żeby go przewrócić. Jacob spadł z konia a wierzchowiec czmychnął w las. Jacob przestał się ruszać. Potwór zobaczył jadących znowu w jego stronę żołnierzy i odsunął się do lasu. Gawron cofał się, ale nie uciekał.
Swaa’tei pomacało się po plecach i znalazło miecz Hruna. Wielką ręką szarpnęło za drobną rękojeść, żeby strzepnąć ją z pleców i do połowy odcięło sobie głowę.
Konni zawrócili znowu.
Swaa’tei wyszło na drogę. Stało, jakby gotowe na kolejną szarżę, a potem padło.
- Już? – zapytał Hrun obserwujący wszystko z krzaków - Cholera! – krzyknął zaraz potem. – Mój koń!!!
Jeźdźcy powoli zbliżyli się do trupów.
- Co z Jacobem? – zapytał jeden z nich.
- Pokonaliśmy DWA SWAA’TEI!!! – szeptał drugi nie mogąc uwierzyć.
Hrun podniósł Jacoba i położył z dala od ciał swaa’tei.
- Jeszcze żyją. – powiedział spokojnie Gawron. – jak się nazywacie, wy dwaj?
- Tob
- Jan.
- Dobrze. Wracamy do konwoju, co? Czy może pomożemy Grunowi?
- Jacob. Wstawaj! – powiedział głośno Hrun.
- Lepiej wracajmy – powiedział Tob – Tam może ich być więcej, a mamy tylko dwa konie.
Gawron przyjrzał się Tobowi uważniej. Uśmiechnął się w końcu.
– Co z nim Hrun?
Jacob właśnie się podniósł i rozejrzał wokół.
- Ma guza i tyle.
- Dostałem go! – krzyknął Jacob widząc wielkiego swaa’tei leżącego bez głowy.
- Tak! Dostałeś swojego Swaa’tei! – zaśmiał się Hrun. – We śnie!!! Ja go załatwiłem! Tylko ja! – dodał o wiele poważniej.
- Trzeba je spalić. – powiedział Gawron szukając czegoś za pasem. – inaczej wstaną juro i pójdą nas szukać – uśmiechnął się do Hruna.
- Ten bez głowy to chyba sobie daruje, co? – zapytał niepewnie Jan.
- Nie. Najwyżej poleży dwa dni. Cholerstwo zdrowieje strasznie szybko. O. No już. Poszukajcie trochę drewna. Jan, Tob. Macie konie. Jedźcie do konwoju i przekażcie, że zagrożenie minęło. Niech tu jadą jak najszybciej się da.
- Ale wy tutaj chyba... – Jan spojrzał na Hruna i Jacoba. -... tak sami...
- Spokojnie. – powiedział Gawron nie odrywając wzroku od rozpalanego ognia. – Mamy tu w końcu Hruna Zabójcę Swaa’tei. Nikt was nie będzie ścigał.
- Aha. – powiedział Jan i wsiadł na konia.
- Powiedz kapitanowi Grossowi, żeby się spieszył.
- Tak jest. – Powiedział Jan i razem z Tobem odjechali.
Hrun trochę blady zapytał Gawrona:
- Myślisz, że przyjdą następne?
Gawron zapalił ogień zanim mu odpowiedział. Schował krzesiwo i spojrzał w las.
- To jedno. Które goniło Gruna pewnie ściągnęło resztę w drugą stronę. Myślę, że mamy jakąś godzinę spokoju.
- To dobrze. – powiedział Jacob. Przez chwilę trwała cisza. Jacob nie mógł oderwać oczu od leżących swaa’tei. – Udało nam się. – powiedział w końcu.
- No. – powiedział Gawron i poszedł poszukać drewna.
- Zachowujesz się tak, jakby to ci się przydarzało co tydzień. – powiedział Hrun.
Gawron wrócił z naręczem chrustu.
- Tam jest taki duży pniak. Suchy, bo nie padało od tygodnia. Moglibyśmy...
- Panie Gawron. To były dwa Swaa’tei. A myśmy je w sześciu... A gdzie w sześciu. W czterech pokonali.
- Widać, nie taki demon straszny, jak go malują. Jak z tym pniakiem?
Żołnierze wstali.
- Czyli, że niby, dużo się mówi o tych bestiach, a tak naprawdę połowa to plotki?
- Troche tak. Trochę nie. Ale – Gawron spojrzał na żołnierzy. – nie próbujcie sami pokonać swaa’tei. Mieliśmy trochę szczęścia. Zawsze mamy troszkę szczęścia, bo Swaa’tei nie są najmądrzejsze. Ale nigdy się nie spodziewajcie, że Swaa’tei samo odrąbie sobie głowę. – spojrzał na bezgłowe ścierwo - Widzieliście, że całkiem głupie też nie są.
- Kiedy? – zapytał Hrun.
- Kiedy to widzieliśmy, panie Gawron?
- Pamiętacie, jak za trzecim podjazdem Toba i Jana...
- Aaaa! Rzeczywiście szczwana bestia. Wlazła do lasu. Ale też bym tak zrobił, jakby mnie konni gonili. Nic mądrego nie zrobiła. – powiedział Tob, a Gawron nie spuszczał z niego wzroku.
- Tu jest ten kloc. – wskazał przewodnik.
- Ale i tak żeśmy je, panie Gawron, załatwili. To jak to jest w końcu. Z tymi Swaa’tei. Trzeba się ich bać, czy nie?
Gawron spojrzał na Jacoba.
- Bać się zawsze możesz. Przecież nie chodzi o to, żeby się nie bać, tylko żeby nie dać się głupio zabić. Kiedy się nie boisz, to jakbyś był głupszy od Swaa’tei.
- No tak.
- Aha. – Jacob chwycił drzewo. Hrun i Gawron też podnieśli je do góry. Przenieśli je na drogę. Teraz połowę traktu zajmowały ciała Swaa’tei i stos drewna usypany wokół nich.
- Jeszcze chrustu. – powiedział Gawron i żołnierze ruszyli w las.


Drzewa ciągnęły się wysoko. Były jak kolumny podtrzymujące zielony strop, który nie przepuszczał światła. W leśnych ciemnościach Kapitan Gross nie mógł się nacieszyć widokiem Swa’tei.
- Panie Gawron. Muszę panu powiedzieć, doskonała robota.
- Ma pan doborowych żołnierzy pod komendą panie Gross.
- Ale skromnie z pana strony. – uśmiechnąłs ię kapitan do przewodnika - Aha. Ta ofiara pożaru obudziła się.
Gawron zsiadł z konia.
- Jest w powozie. – dodał Kapitan Gross, zupełnie niepotrzebnie. Przewodnik zapukał do drzwiczek powozu.
- Można wejść!. – powiedział głos w środku. Drzwiczki otwarły się i pojawiła się w nich głowa Teri – A, to TY.
- Co ty tam robisz? Grzebiesz w moich rzeczach?
Teri wyraźnie unikała spoglądania mu w oczy.
- Skąd. Tak tylko, zastanawiałam się, jak ona mogłaby się odwdzięczyć za udzieloną pomoc.
- I co wymyśliłaś? – Gawron zajrzał do środka. Czerwonowłosa kobieta siedziała trzymając głowę opartą na dłoniach. – Coś mówiła? Albo Ty?
- Co niby mogłam jej powiedzieć? A ona... Nic mi nie powiedziała.
- Witam. – powiedział Gawron i wskoczył do środka. Kobieta spojrzała na niego. Cofnęła się pod okno.
- Spokojnie. – Gawron usiadł – Nic ci nie zrobię. Rozumiesz, co mówię?
Kobieta skinęła głową.
- Mówiła po Valigorsku jeszcze przed chwilą. – powiedziała Teri z zewnątrz.
- Jak masz na imię? – przewodnik zapytał kobietę w mowie Valigoru.
- Nic nie zrozumiałam. Nie znam języków. – Teri nadal mówiła, choć wyraźnie nikt jej nie słuchał.
Kobieta o czerwonych włosach wymówiła dwa słowa po Valigorsku. Potem je powtórzyła.
- Co ona mówi? – zapytała Teri.
Gawron wychylił się z powozu.
- Mówi, że nie wie. Nie wie jak ma na imię.

CZEKAM NA KOMENTARZE Very HappyVery HappyVery Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Justyna
Administrator



Dołączył: 30 Gru 2006
Posty: 687
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Katowice

PostWysłany: Wto 20:40, 03 Kwi 2007    Temat postu:

Kooo mentrze aaargh

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Justyna
Administrator



Dołączył: 30 Gru 2006
Posty: 687
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Katowice

PostWysłany: Sob 2:35, 26 Maj 2007    Temat postu:

CUDOWNA BROŃ

Zimny podmuch wiatru unosił ze soba zapach pustyni, który drażnił nozdrza. Weszli na wzgórze kilka godzin po zachdzie słońca, zostawiając uśpiony obóz w nieświadomości. Jeszcze przed chwilą byli zbyt zajęci sobą, by odczuwać chłód, ale teraz, gdy siedzieli wtuleni w siebie i spogladali, jak małe szare obłoki przesuwają się szybko na przemian przesłaniając księżyc i znów go odsłaniając zimno zaczynało im przeszkadzać. Kris pocałował jej policzek. Był jednym z tych wielkich, milczących najemników sprawiających wrażenie powolnych i głupich. Jednak wystarczyło sie przyjrzeć tylko odrobinę uważniej, by odkryć w jego postawie napięcie, jakby w każdej chwili był gotów do ataku. No, możee prawie każdej. Teraz, kiedy siedział przytulony do Aryii nie było w nim ani śladu postrachu pustyni.
- Wiesz, jak się nazywają tamte gwiazdy? - zapytała Arya delikatnie odsuwając głowę. Kris niechętnie spojrzał w niebo. We wskazanym miejscu niebo roiło się od gwiazd.
- Które? - zapytał znów próbując ją pocałować. Arya wstała unosząc dłoń.
- To strzelec. Widzisz? Łuk i strzała - rysowała w powietrzu. Jej oddech parował. Kris stanął obok okrywając ją kurtką.
- Widzę. - odpowiedział spogladając w niebo - Skąd Ty wiesz takie rzeczy? - zapytał. Arya nie raz zadziwiała go swoją wiedzą.
- Ja jestem spod Strzelca. - powiedziała z uśmiechem.
- Czy to znaczy, że pewnego dnia mnie zastrzelisz?
Arya spojarzała w uśmiechnięte oczy Krisa. Księżyc odbijał się w nich nadając im drapieżnego blasku. - Tak. z zimną krwią! - zaśmiała się cicho. - Wiem to, bo dziadek uczył się w przedwojennych szkołach. Nauczył wszystkiego tatę, a tata nauczył mnie. - uśmiechnęła się znowu, o czym zatrzęsła się z zimna.
- Wracajmy - zdecydował Kris.
Ze szczytu mieli doskonały widok na obóz. Panowały w nim egipskie ciemności, a to oznaczało, że nikt nie odkrył ich niebecności.
- Spójrz! - Arya wskazała na niebo - Spadająca gwiazda.
Kris zauważył przesuwający się powoli łukiem migający punkt.
Punkt, który stawał się coraz większy.
- Boże... - wyszeptała Arya.
Z otwartymi ustami obserwowali jak kula płomieni spada na ziemię daleko przed nimi. Rozległ się potworny huk, gdy ognień uderzył w pustynię. W obozie zapaliły się światła.
- Co to było? - wrzeszczał Gregor ni to chodząc, ni biegając po piachu.
Gdy Kris i Arya wbiegli do obozu, wszyscy już wydostali się z namiotów. Peter z niedowierzaniem patrzał w jarzące się płomienie.
- Co to było? - zapytał po raz kolejny Gregor.
- Nie wiem. - Peter przeczesał ręką rzadkie włosy.
- Spadło z nieba. - powiedziała Arya skupiając na sobie uwagę wszystkich. Jej usta drgnęły lekko, jakby przestraszyła się tego, co powiedziała. Peter spojrzał na nią przenikliwie.
- Musimy tam podejśc i to sprawdzić. - powiedział Kris stanowczym tonem. Zawsze mówił tak do podwładnych.
Przez chwilę wszyscy wpatrywali się w płomienie. Gregor zaczął nerwowo chodzić w kółko. Peter jeszcze raz poporawił jasne włosy.
- Nie mamy czym ugasić ognia. - powiedział w końcu. - A w nocy i tak nic nie zobaczymy. Poczekajmy z tym do świtu. - rzeczowo przedstawił swój punkt widzenia.
Kris skinął głową. Słuchanie rad Petera nie raz wychodziło im na zdrowie.
Przy huku płomieni nikt i tak nie zmrużyłby oka, więc powoli w milczeniu wszyscy zaczęli zbierać swoje rzeczy. Złożenie namiotów i załadowanie sprzętu do wozu trwało zazwyczaj niecałe dwadzieścia minut, ale teraz wszyscy byli zbyt wybici z równowagi, by prawidłowo wykonywać nawet rutynowe czynności.
Peter jak zwykle sprawdzał stan broni i własnych narzędzi, ale nie potrafił się skupić jak należy. Arya zrobiła dodatkowy porządek w lekach, podczas gdy Kris zapakowal namioty do wozu. Gregor wciąz gdzieś chodził, poza tymi chwilami, gdy oczyszczał piasku swój karabin.
Powoli i nieubłaganie słońce najpierw rozjaśniło wschodni horyzont, a potem niczym gigant wynurzyło się zza piasku. Kiedy złocisty okrąg w pełni zajaśniał nad pustynią, płomienie dogasały. Nerwowe spojrzenia rzucane w stronę czarnego obiektu strawionego ogniem zdradzały niecierpliwość. Nawet Gregor, zbyt stuknięty, by normalnie się czymkolwiek przejmować, teraz był dziwnie nerwowy.
- Dobra, chodźmy. - powiedział w końcu Kris. Wszyscy jakby czekali tylko na tę komendę. Peter złapał strzelbę, a Gregory swój karabin. Kris miał za pasem pistolet, tylko Arya jak zwykle była nieuzbrojona. Wszyscy czuli ten sam strach, którego nie potrafili sobie wytłumaczyć.

Wrak był z metalu. Na burcie miał wymalowane barwy Stanów Zjednoczonych, ale nie przypominał Peterowi żadnego pojazdu, o którym kiedykolwiek słyszał. Miał dwa śmigła, a silniki były zamocowane na skrzydłach w pionie. Maszyna była potężna. W burcie była wyrwa odsłaniająca wnętrze luku oraz drzwi prowadzące dalej, do kokpitu. Kris jako pierwszy zajrzał do środka. W luku bagażowym były klatki. Puste, żadnych ciał. Ktoś jednak musiał pilotować maszynę.
Kris wszedł do środka.
Ściany były osmalone i lepiły się od sadzy. Drzwi do małego pomieszczenia pełnego urzadzeń stały otworem. Na podłodze leżało coś na kształt karabinu. Kris schował pistolet i podniósł niezwykłą broń. Nigdzie nie było śladu pilota.
- Musieli się ewakuować. - za nim pojawił się Peter. - Czytałem o tym kiedyś. Opuszczają pojazd w locie razem z urządzeniem łagodzącym skutki upadku. - dodał widząc zdziwioną minę najemnika. - ale najdziwniejsza jest ta data - wskazał na wymalowany na wewnętrznej ścianie luku numer. - To znaczy, że ktoś wyprdukował ten pojazd po wojnie. Niedawno.
- Przecież żadna fabryka nie przetrwała wojny - powiedział powoli Kris. W rzeczy samej, kiedy spadły bomby, wszystkie wielkie miasta, elektrownie i fabryki zostały zrównane z ziemią.
- A jednak ktoś, w imieniu Stanów Zjednoczonych produkuje te pojazdy. - Peter spojrzał Krisowi w oczy.
Kris zmarszczył brwi.
- I co z tego? Powiedz lepiej, co to jest? - podał Peterowi znalezioną broń.
Mechanik złapał karabin i przyglądał mu się dłuższą chwilę. Położył palec na spuście, przymierzył sie do strzału, a potem jeszcze raz obejrzał cała broń.
- Nie wiem - powiedział w końcu. - Trzeba by to było przetestować, ale nie tutaj. Nie mam pojęcia, jak to działa, ani czym strzela. Nigdzie nie ma żadnego wejścia na amunicję. Ani amunicji. Tylko to. - Peter oderwał od broni coś, co wyglądało jak bateria alkaliczna.
Kris kopnął w kawałek blachy.
- No to zabierzmy tyle tego żelastwa ile się da. Opchniemy to Złomiarzom. To jakis twardy stop, powiniem być warty wysiłku. Nic cenniejszego tu nie ma.
Peter cicho zgodził się z dowódcą.

Cięzarówka była prawie pełna, a słońce wisiało już wysoko, gdy Arya zobaczyła na horyzoncie sylwetki.
Było ich dwóch, ale nawet jak na rozmazane w gorącym powietrzu cienie wydawali się zbyt wielcy i niepodobni do ludzi. Kroczyli powoli, ale zdawało się, że mimo odległości ziemia drży pod ich stopami. Kris kazał wszystkim zebrać broń. Gregor pomknął na wzgórze i przyczaił się z karabinem między skałami. Kris schował się za samochodem i odbezpieczył oba pistolety. Peter wlazł na dach ciężarówki ze strzelbą, a Arya schowała się w środku. Nie pierwszy raz walczyli na pustyni.
Kiedy byli blisko, dało się widzieć metalczne odblaski na ich sylwetkach. Metalowi ludzie podeszli do wraku, po czym jeden z nich wyciągnął rękę a z jego dłoni polały się płomienie.
Wtedy Gregor wytrzelił.
Obydwaj metalowi ludzie ruszyli w stronę ciężarówki. Karabin Gregora wypluwał z siebie kule, ale na metalowych nie robiło to żadnego wrażenia - uparcie podchodzili do samochodu. Gdy byli naprawdę blisko, Peter też zaczął strzelać. Bezskutecznie.
Arya wpadła w panikę. W szoferce nagle zrobiło się ciasno i nieprzyjemnie. Nagle, jak strumień lodu po kręgosłupie przepłynęła przez jej głowę myśl o śmierci Krisa. Zaczęła szukać jakiejś broni.
Kris słyszał echo wystrzałów, ale wiedział, że nie może pokazać się za wcześnie. Nie miał pojęcia, jak uzbrojeni są wrogowie, ale głupotą byłoby zakładać, że nie mają przy sobie broni palnej. Nie wiedzieli jeszcze, że tu jest i miał zamiar to wykorzystać. Usłyszał pracę silników, które wydawały jęki z każdym krokiem napastników. Mechaniczni ludzie, pomyślał. Ciężkie stąpnięcia były coraz bliżej, wiedział, że obchodzą dookoła samochód z dwóch stron. Postanowił działać.
Wyskoczył zza samochodu na wprost metalowego człowieka i zaczął strzelać. Obydwa pistolety na zmine wyrzucały z siebie ołów, który z głuchym łoskotem odbijał się od metalowej piersi napastnika.
Kiedy znów nacisnął spust, rozległo się ciche 'klik'. Kris przełknął ślinę, i właśnie wtedy jasny promień światła przebił na wylot szyję metalowego człowieka, odcinając mu głowę i lewe ramię.
Wenątrz metalowego pancerza znajdował się żywy organizm, który teraz krwawił intensywnie. Kris wybiegł przed samochód tylko po to, by zobaczyć Aryę stojącą nad ciałem drugiego metalowego człowieka. Ściaskała znaleziony we wraku dziwny karabin.

***

Obydwaj napstnicy okazali się ludźmi ubranymi w zaawansowane technicznie pancerze. Obydwa pancerze były zniszczone, tak jak prawy bok cięzarówki - rozcięte promieniami światła z nieznanej broni.
Cudowna broń leżała na kocu. Kris złapał sie na tym, że wcale nie słucha słów Petera, zastanawiając się nad możliwoścami, jakie dawało jej posiadanie. Przywołał się do porządku.
- Gdyby uzbroić w nią karawaniarzy na całym południowym szlaku, Rabusie w końcu przestaliby stanowić zagrożenie. Udałoby się ich złamać i szlak z Frobos na całe południowe rubieże stnałby otworem!
Kris nie zrozumiał.
- Jak chcesz uzbroić wszystkie karawany jednym karabinem? - zapytał.
Peter spojrzał mu w oczy i przeczesał włosy.
- Nie słuchałeś? Zawiozę tę broń do Frobos i razem z Giordano ja rozłożymy. Razem mamy spore szanse złożyć ją z powrotem, a przy odrobinie szczęście być może uda nam się ja skopiować.
- Nie pozwolę Ci rezebrać tej broni. - powedział stanowczo Kris.
Zapadła napięta cisza. Gregor westchnął i odszedł. Arya po raz pierwszy od strzelaniny podniosła wzrok na Krisa.
- Sprzedajmy ją albo zniszczmy - powiedziała. Naprawdę liczyła, że Kris ją zrozumie. Miała broń w rękach i jej użyła. Nie tylko z łatwośdcia przepaliła burtę cięzarówki, ale rozcięła na pół dwóch ludzi jednym płynnym ruchem, w ciągu ułamków sekund. Zabiła ich, mimo, ze przysiegała za wszelką cenę ratować ludzkie życie.
Ale w oczach Krisa zamiast zrozumienia zobaczyła tylko twardy błysk pogardy.
- Przecież z taką bronią żadna banda Rabusiów nam nie podskoczy. - powiedział do Petera - A jesli ją skopiujesz, jakis głupiec z całą pewnością sprzeda ja rabusiom.
Peter zachmurzył się.
- Nie możemy jej ot tak zatrzymać. W Frobos pokażę ją Giordano i zdecydujemy.
Kris spojrzał w piach przed sobą. skończył rozmowę.
Arya potrafiła czytac w jego twarzy jak w otwartej książce, a teraz obserwując jego zaciśnięte usta i twarde spojrzenie po prostu zaczynała się bać.
Wieczorem znów rozbili obóz.

***

- Peter, Peter! - Mechanik otwarł oczy. - Kris wmawia Gregorowi jakies głupstwa. Chce go nastawić przeciw Tobie.
- Arya, o czym Ty mówisz? - Peter półprzytomny spojrzał w przerażone oczy dziewczny.
- Nie wychodź z namiotu. Gregor zniknął gdzies z karabinem. Boję się Peter. On może próbować Cię zastrzelić.
- Co?!? - Peter powoli się budził - niemożliwe. Musze z nim porozmawiać! - poderwał się z materaca.
Zanim Arya zdążyła go powstrzymać, wyszedł ze swojego namiotu.
Kris siedział przed cięzarówką wpatrując się w cudowną broń. Siedział bez ruchu, ale był to bezruch podobny raczej do oczekiwania na ofiarę - jak cisza przed potrąceniem kamyka, który wywoła lawinę.
- Co to ma znaczyć? - zapytał Peter.
Kris uśmiechnął się i powoli wstał, trzymając broń w jednym ręku. Nagły błysk światła przeciął sylwetkę mechanika. Z wyrazem niedowierzania na twarzy Peter upadł na piach.
- Nie ruszaj się! - Wykrzyczała Arya.
Kris podniósł wzrok.
Arya stała w wejściu do namiotu mierząc do niego z jego pistoletu. Kris podniósł rękę.
- Nie ruszaj się! - powtórzyła Arya - Bo zastrzelę!
Kris znów sie uśmiechnął.
- Z zimną krwią?
Arya milczała.
- No to zobaczymy co z ciebie za Strzelec. - to mówiąc Kris podniósł cudowną broń mierząc w Aryę. Zanim zdążył nacisnąć spust, rozległ sie strzał.
Kris nie zdążył sie nawet zdziwić. Połowa jego głowy rozbyznęła się w czerwona mgiełkę. Upuścił cudowna broń i padł.
Arya patrzała na jego martwe ciało leżące a piasku. Niedowierzanie, strach, żal. Nie wiedziała, kiedy upuściła broń ani kiedy uklękła, nie zauważyła też, jak Gregor przebiegł za skałami za nią, nie widziała jak wyjął karabin i usiadł, nie widziała, jak przycelował.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sywyn Munesh
Mieszkaniec Tiroch



Dołączył: 10 Cze 2007
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z Marsa

PostWysłany: Śro 11:05, 13 Cze 2007    Temat postu:

o w.... kieszeń spore to!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum NWN World in the Shadow Strona Główna -> Offtop Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin